Podsumowanie roku 2011

Dobiega końca rok 2011. Jest to czas podsumowań. Również i my chcielibyśmy w kilku zdaniach nakreślić jaki był rok 2011 dla Homopedii.

Przede wszystkim dla Homopedii był to pierwszy pełny rok jej funkcjonowania. W roku tym obchodziliśmy powstanie pierwszego tysiąca haseł. Przed nami wiele pracy ale jesteśmy niepoprawnymi optymistami. Mimo pewnej bezczynności wielu członków społeczności LGBT powoli ale systematycznie przybywa nam treści i edytujących.

Rok 2011 to rok, w którym połączyliśmy swe siły z LGBTeką. Stała się ona zarazem pierwszym portalem Homopedii a niedługo potem powstały kolejne takie jak Film, Medycyna, Polityka LGBT.

Dziękujemy Wam, że jesteście z nami i życzymy Wam szczęśliwego nowego 2012 roku.

Półwiecze 1962-2011 w sześciu filmach

Na sylwestrową sobotę chciałbym zarekomendować maraton pięciu filmów ukazujących przemiany społeczno-kulturowe jakie dokonały się w ciągu ostatniego półwiecza. Są to:

  • Samotny mężczyzna (101 min.) – historia miłosna osadzona w atmosferze społecznego napięcia zimnej wojny (rok 1962.)
  • Tajemnica Brokeback Mountain (134 min.) – wzruszająca historia opowiadająca o czasach przed rewolucją seksualną
  • Obywatel Milk (128 min.) – film o czasach gdy geje odważyli się chodzić z podniesionymi głowami
  • Village People – You can’t stop the music (118 min.) – przykład filmu z radosnych lat 70-tych XX w. kiedy wszyscy byli pełni optymizmu. Kino nie nadążało w tym czasie za przemianami kulturowymi i o homoseksualności milczało, więc w filmie występują jedynie bardzo subtelne nawiązania takie jak tęczowe elementy, wzmianki o ikonie gejowskiej Judith Garland, chusteczki w tylnych kieszeniach spodni.
  • Dom chłopców (113 min.) – film o czasie gdy kończyły się radosne lata 70-te a zaczynały smutne lata 80-te będące nie tylko czasem recesji ale również czasem straszliwego żniwa nieznanej wcześniej choroby (Uwaga: film jest smutny więc jeśli nie chcemy psuć sobie nastroju można jego obejrzenie odłożyć na inną okazję)
  • Shortbus (101 min.) – film XXI w., związki homoseksualne są już normalnością (przynajmniej w Nowym Jorku), seks nie jest kinowym tematem tabu, następuje odejście od postrzegania seksualności jako rozrywki zarezerwowanej tylko dla dwojga

Wszystko to daje razem prawie 8 godzin oglądania.

Z serdecznymi pozdrowieniami dla czytelników. Wasz WikiSysop.

O pedalskich obowiązkach słów kilka

Dawno na blogu nic się nie pojawiało lecz czas najwyższy to zmienić. Ostatnio społeczność poruszyły „Pedalskie obowiązki” zaprezentowane przez red. Mariusza Kurca. Tekst mocny i napisany mocnym językiem wzbudził spory opór wśród internautów. Nawet co poniektórzy działacze mieli różne „ale” w odniesieniu do kwestii finansowego wsparcia organizacji LGBT.

Z czego bierze się taki opór przed tym co wyrażono w tym swego rodzaju manifeście? Po części wynika z tchórzostwa, ale nie tylko. Ludzie nie lubią słowa „obowiązek” a takie ujęcie tematu (inspirowane transparentem z parady) zemściło się na nim srodze. W gruncie rzeczy bowiem treści są bardzo oczywiste i dają się ująć inaczej. Np. tak:

  1. Jak ma (kurwa) być lepiej skoro wszyscy chcą siedzieć w szafach i boją się nawet pierdnąć gejowsko?
  2. Jak ma (kurwa) być lepiej skoro w obliczu homofobii geje i lesbijki wolą udawać, że nic się nie dzieje zamiast zareagować?
  3. Jak ma (kurwa) być lepiej skoro na manifestacjach wyrażających konkretne żądania zmian politycznych pojawia się tak mało osób?
  4. Z czego (kurwa) organizacje LGBT mają czerpać środki na swoją działalność?
  5. Jak ma (kurwa) być lepiej skoro istnieją grupy gejów i lesbijek, które wbrew logice kupują produkty firm w jawny sposób wspierających finansowo homofobów?
  6. Jak ma (kurwa) być lepiej skoro po prostu nikomu nic się chce zrobić?
  7. Jak ma (kurwa) być lepiej skoro lesbijki i geje sami wybierają do parlamentu polityków, którzy wprost nimi pogardzają?

Nie dziwmy się temu co oczywiste. Nie będzie lepiej dopóki sami sobie tego „lepiej” nie zaczniemy organizować. Bierność jest gwarancją tego, że „lepiej” nie nadejdzie nigdy.

– Wikisysop

Wczoraj w Sejmie

Dziś czytamy sprawozdania stenograficzne z obrad sejmu.

Posłanki Kierzkowska (PO) i Zakrzewska (SLD) w imieniu swych klubów rekomendowały odrzucenie osławionych poprawek senatu. W oświadczeniu w imieniu SLD argumentacja była jeszcze w miarę sensowna. PiS oczywiście musiał być przeciw i był przeciw i swój sprzeciw wyrażał też w pytaniach.

Posłanka Wargocka (PiS): „Na jakiej podstawie prawnej będzie można odmówić takiej zgody? (Dzwonek) Brak takiego zastrzeżenia w ustawie o wspieraniu rodziny i pieczy zastępczej otwiera furtkę, aby ewentualne odmowy powierzania tej pieczy były przedmiotem postępowań przed Trybunałem Praw Człowieka. Czy my mamy na forum europejskim udowadniać, że w Polsce, w naszym kraju, społeczeństwo stoi na stanowisku, iż rodzina, małżeństwo mężczyzny i kobiety, jest najlepszym środowiskiem dla wychowania dzieci.”

Można by pomyśleć, że na tak absurdalne stwierdzenia padną sensowne argumenty, że rodzicielstwo jednopłciowe nie jest zagrożeniem. Otóż nie. Argumentacja biegła zupełnie inaczej. Nie dyskryminacja osób homoseksualnych przerażała posłów a konieczność udowadniania przez osoby heteroseksualne tego, że nie są homoseksualne.

Zdzisława Janowska (SLD): „W tej sytuacji, gdyby poprawka przeszła, każda osoba samotna, która ma prawo być rodziną zastępczą, musiałaby przedstawić stosowne zaświadczenie, że nie jest osobą homoseksualną.”

Posłanka pyta również jakby nieświadoma istnienia orientacji biseksualnej: „Czy oznaczałoby to, że powołamy rodzaj IPN do spraw orientacji seksualnej i że ten instytut do spraw orientacji seksualnej będzie wydawał świadectwo, że ktoś jest heteroseksualny albo homoseksualny?”

Gdzie merytoryczne odniesienie i wyjaśnienie, że dzieci wychowywane w rodzinach jednopłciowych rozwijają się tak samo dobrze jak dzieci wychowywane przez pary różnopłciowe? Z powyższego widać, że nawet posłom lewicy przydałoby się doedukowanie w tym zakresie.

Jeszcze jeden tekst o pojęciu normy

O pojęciu normy napisano już wiele a zatem i ja nie będę gorszy i też coś dorzucę.

Konserwatyści i spółka lubią często posługiwać się pojęciem normy celem sprowadzenia swych przeciwników do pozycji patologii, którą należy zwalczać.

Rozumowanie jest zwykle takie, że skoro homoseksualność w przyrodzie nie stanowi większości to należy uznać ją za patologię stojącą w opozycji do normy jaką jest heteroseksualizm.

Niestety gdy przychodzi do rozmowy na temat masturbacji to tym samym osobom i środowiskom światopogląd odmienia się o 180 stopni. Teraz normą są zachowania niespełna 10 procent populacji zaś patologią to co od wiek wieków robi ze swymi członkami ponad 90 procent chłopców.

A jakie są efekty tak promowanej ideologii? Pewien chłopiec wychowany w przeświadczeniu o tym, że masturbacja stanowi moralne zło ubzdurał sobie, że ból jąder jakiego doświadczał był karą bożą za ten grzech. Bozia chyba jednak jakoś nierówno kary wymierzała bo temu chłopcu akurat (jako jednemu z nielicznych spośród większości) przytrafiło się mieć nowotwór złośliwy jądra. W ten oto sposób katolicka „nauka” doprowadziła chłopca do tragicznego stanu przez to, że z wyraźnymi i dokuczliwymi objawami nie zgłosił się w porę do lekarza tylko cierpiał dodatkowo jeszcze mając poczucie winy.

Plotki o włosach na rękach i żółknięciu gałek ocznych od masturbacji raczej już się nie sprawdzają. Ideolodzy katoliccy sięgają teraz po inne sposoby zastraszania. Jako rzekome skutki podają teraz to co niezależnie od masturbacji dotyka spory odsetek męskiej populacji. Są to np. zmiany trądzikowe, zaburzenia erekcji, przedwczesny wytrysk, zmniejszenie objętości wydzielanego ejakulatu z wiekiem. Cóż… czas dla mężczyzny nie stoi w miejscu i wytryski nie są tak obfite jak za młodu. Czym to wyjaśnić? No pewnie. Masturbacja winna. Tak myśli sobie wiele osób, a że czasem nie przychodzi im do głowy tego zweryfikować to powtarzają swe mądrości innym.

Z takim właśnie zabobonem chcemy w homopedii walczyć, promując zdrowy stosunek do ciała i przyjemności jaką ono daje.

Sala samobójców

Dziś chciałbym wyjątkowo przedstawić tu swoją recenzję filmu jaki ostatnio skupił na sobie uwagę polskiej widowni. Filmem tym jest „Sala samobójców

W moim odczuciu film ten jest filmem dobrym, może nawet na tle dokonań filmowców polskich ostatnich lat bardzo dobrym. Nie mogę jednak powiedzieć by było to dzieło wybitne.

Zdecydowanie znakomicie w tym filmie wypadł Jakub Gierszał – odtwórca głównej roli – Dominika Santorskiego. Uwidacznia się świetny warsztat aktorski polegający na uważnej obserwacji osób mogących stanowić pierwowzór roli. Można tu odnaleźć nawiązania do filmów znanych z serwisu YouTube (Leave Britney Alone, oraz atak histerycznej rozpaczy pewnego gracza po skasowaniu jego konta). Charakterystyczna dla subkultury emo fascynacja samookaleczeniami, tematyką samobójczą i podkreślanie swej wyjątkowości nie rozumianej przez otoczenie zostały wkomponowane z wyjątkowym gustem i nie budzą towarzyszącej im zwykle niechęci. Bohaterowi takiemu jak Dominik Santorski naprawdę się współczuje i raczej nikt nie powie mu „Go cry emo kid”.

W zakresie stylizacji również zadbano aby fryzura bohatera odpowiadała współczesnym młodzieżowym standardom prezentowanym przez takie młode gwiazdy jak Justin Bieber. Jakub Gierszał Justinem nie zostanie, ale w czarnej grzywce zaczesanej na bok prezentuje się zdecydowanie lepiej niż ze swą naturalną fryzurą.

Fabuła filmu jest w gruncie rzeczy banalna. Nie jest to jednak wcale zarzutem bo to samo powiedzieć można o wielu wybitnych dziełach światowej kinematografii jak np. Tajemnica Brokeback Mountain. Gdyby chcieć skupić się na banale to można film podsumować następująco. W internecie za ścianą anonimowości kryją się liczne grupy mogące popchnąć młodego wrażliwego człowieka do samobójstwa toteż rodzice powinni poświęcać więcej uwagi swym dzieciom i być przy nich wtedy gdy zmagają się z problemami.

Niewątpliwą wadą filmu jest pewnego rodzaju niespójność scenariusza. W pierwszej części filmu widzimy bowiem fascynację Dominika osobą Aleksa, z finałem w postaci reakcji somatycznej w trakcie bliskiego kontaktu fizycznego. W drugiej zaś dla odmiany bohater staje się modelową heteronormatywną postacią melodramatu co zostaje ukazane w podwodnych umizgach Dominika z Sylwią.

Scena sprowokowanej bójki w autobusie choć mało prawdopodobna jest przekonująca. Przywołuje w pamięci bójkę sprowokowaną przez Jacka Twista w Brockeback Mountain. Rozpacz połączona z gniewem na cały świat przeradza się tu w bezsensowną agresję graniczącą z autoagresją.

Producenci jeszcze bardziej psują wszystko podsuwając widzowi zakłamany opis fabuły, w którym czytamy jakoby Dominik miał „najładniejszą dziewczynę w szkole”. (Nic takiego nie miało miejsca.) Opis jest wręcz sprzeczny sam ze sobą bo z niego samego widać, że Dominik nie jest „zwykłym chłopcem” jak zasugerowano w pierwszym zdaniu. Lęk dystrybutorów filmowych przed tematyką homoseksualną uwidacznia się też w zwiastunach, z których starannie wycięto scenę pocałunku.

Dzieła wybitne to takie dzieła, które są tak doskonałe, że poprawić ich już w żaden sposób nie można. Ten film wybitny nie jest. Byłby dużo bardziej spójny i czytelny gdyby internetowa fascynacja Dominika była tej samej płci co on. Nie chodzi przy tym wcale by był to ktoś kto fizycznie pociągałby młodego homoseksualnego chłopca. Powinna to być jednak postać mogąca stwarzać Dominikowi nadzieję pełnego zrozumienia jego dramatu, który jak by nie było wiąże się z homoseksualnością. Trudno sobie wyobrazić wyżalanie się Dominika o tym jak w trakcie treningu z Aleksem podniecił się i doznał orgazmu. Cała ta sytuacja w rzeczywistości powodowałaby zamknięcie się Dominika na Sylwię.

Również sam proces ucieczki od realności w wirtualny świat jest ukazany w sposób upraszczający i jawnie odstający od realiów. Ponadto tak naprawdę można sobie ten film wyobrazić zupełnie bez komputerowych przestrzennych animacji a kanałem komunikacji mógłby być czat lub komunikator internetowy.

Niezwykle trafnie przedstawiono przy tej okazji postacie psychiatrów (w tym jednym filmie aż trzech). Pierwszy w szpitalu asertywnie przeciwstawiający się presji rodziców. Drugi, bardzo otwarty na problemy Dominika i szczerze starający się pomóc nie może działać ponieważ rodzice rezygnują z jego pomocy. Trzeci to kobieta starająca się jak najmniejszym wysiłkiem pozbyć problemu poprzez szybkie wypisanie recept na antydepresanty.

Sala samobójców ma dla wielu polskich widzów ogromną wartość wychowawczą. Współczując bohaterowi lepiej rozumiemy problemy z jakimi mogą borykać się ludzie z naszego otoczenia. Widzimy w jaki sposób rodzice mogą swym dzieciom pomóc a w jaki zaszkodzić.

Podsumowując „Sala samobójców” jest filmem wartym obejrzenia i polecenia zarówno dorastającej młodzieży jak i jej rodzicom.

Rozmowy z konserwatystami

Jak wyglądają rozmowy z konserwatystami? Poniżej przedstawiam typowy schemat. Zaczyna się od pytania, potem pojawia się dłuższa lub krótsza wymiana zdań a na koniec pytanie na które odpowiedź już padła jest stawiane na nowo. Wygląda to mniej więcej tak:

— Podajcie mi argument za tym by osoby heteroseksualne mogły poprzeć waszą walkę.

— Chodzi o równość prawa. Tak samo jak w przypadku zniesienia niewolnictwa i równouprawnienia kobiet. Stopniowe zrównywanie praw jest stałym elementem postępu w zakresie rozwoju prawa.

— No tak. Czyli jeśli równość to równość. Żołnierz w trakcie działań zbrojnych może zabić i nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Nawet czasem medal dostanie. Też tak chcę. Chcę móc zabijać bezkarnie. Mogę?

— Po pierwsze, jeśli chcesz być równy żołnierzom to wstąp do armii. To zrobić możesz. Osoby homoseksualne nie mają możliwości zmienić swojej sytuacji. Po drugie żołnierz wykonuje rozkazy, a Ty jako cywil nikomu nie podlegasz. Po trzecie najważniejsze twoja wolność kończy się tam gdzie zaczyna się wolność innych. Jeśli to zrozumiesz, zrozumiesz również dlaczego w kwestii małżeństw jednopłciowych jest inaczej. Nadanie praw cywilom do strzelania do innych zagraża prawu do życia innych ludzi. Prawo dwojga osób do zawarcia małżeństwa dla nikogo zagrożenia nie stanowi. Nikt na tym nie ucierpi a ktoś dzięki temu będzie szczęśliwszy.

— …i wracamy do mojego pytania: „Po co społeczeństwo ma się troszczyć o pary jednopłciowe, jaki ma w tym interes…?”

I tak można dyskutować w kółko.

Legislatura vs natura

Pan Marcin Stanowiec w swym napisanym wielce mądrym językiem tekście, zamieszczonym w serwisie kosciol.pl przedstawia czytelnikowi pewną wizję mającą dowodzić bezzasadności żądań małżeństw dla osób homoseksualnych. Zobaczmy co z tego wyjdzie gdy przetłumaczy się te skomplikowane figury retoryczne na język polski.

„Ustanawiając instytucję małżeństwa nie wchodzimy z butami w ludzkie sumienia natomiast zakładamy, że uprzywilejowane pary będą się starały o potomstwo. Ma to walor transakcji: pary dostają przywileje, w zamian za wysiłek rozrodczy i wychowawczy. Takie jest założenie legislatury – świeckiej, jak kościelnej. [...] Fakt, że nie wszystkie małżeństwa spełnią oczekiwanie legislatury nie umniejsza samego założenia. Polityka rodzinna jest sumą zachęt mobilizujących maratończyków, z których nie wszyscy dobiegną do mety. Jej zadaniem jest działać na korzyść statystyki rodzinnej i maksymalnie ją podbijać.”

W skrócie można tę wizję ująć następująco. Była sobie pewna wspólnota, w której był mądry facet lub paru mądrych ludzi. Dla uproszczenia jednak przyjmijmy, że był jeden i zwijmy go dalej wodzem. Wódz rzekł do całej swej wspólnoty: „Łączcie się w pary, kopulujcie i miejcie dzieci bo są one nam potrzebne.”. Ludzie odpowiedzieli „Nie chce się nam. Daj nam coś by się nam to opłacało.” Wódz zafrasował się. Pomyślał raz, spodobało mu się więc pomyślał po raz drugi i wynalazł małżeństwo jako związek mężczyzny i kobiety. „Ok” odpowiedział „Macie tu małżeństwa. Jak się będziecie żenić, to dostaniecie przywileje niezależnie od tego czy coś się wam urodzi czy nie. Umowa stoi?”. Na co lud radośnie chórem odpowiedział „Stoi” i dzięki temu społeczność zachęcona do małżeństw zaczęła kopulować, miała potomstwo i nie wyginęłą ale żyła długo i szczęśliwie.

Z pewnym zażenowaniem przychodzi mi tłumaczyć rzeczy oczywiste, ale życie nazbyt często pokazuje, że jest to konieczne. Nie wiem jak dobitniej niż na przykładzie powyższej historyjki mógłbym ukazać naiwność rozumowania pana Stanowca, który najwyraźniej zupełnie nie pojął roli legislatury. Na wszelki wypadek jakby dla kogoś jeszcze nie było to jasnę, wyjaśniam, że ludzie wymyślili małżeństwa bo to instynkt a nie legislatura podpowiadała im, że łączenie się w pary zaspokoi ich popędy a uroczysta oprawa zawarcia związku utrwali go. Małżeństwo wbrew temu co uroiło się panu Stanowcowi nigdy nie było zachętą do posiadania dzieci. Dążenie do podtrzymania gatunku były niezależne od form cywilno-prawnych tworzonych przez człowieka. Jeśli jeszcze pan Stanowiec miałby jakieś wątpliwości to powinien zadać sobie pytanie o to, jaka legislatura zachęca zwierzątka takie jak łabędzie do łączenia się w monogamiczne pary na całe życie?

To nie legislatura wyznacza cele naturze tylko natura legislaturze. To proste zdanie pan Stanowiec powinien napisać sobie wielkimi literami, powiesić nad biurkiem i wpatrywać się w nie tak długo aż się mu utrwali. Powodem dla którego ludzie łączą się w pary nie jest bezpośrednia chęć posiadania potomstwa ani uzyskiwania z tego tytułu przywilejów tylko chęć odczuwania przyjemności z bycia razem. To, że chęć ta wynika z instynktu, który w jakimś stopniu może wiązać się z celem podtrzymania gatunku nie leży już w gestii ustawodawcy tylko natury. Innymi słowy natura chce zachować gatunek i daje instynkt, a człowiek stanowi prawo tak by lepiej zaspokajać potrzeby wynikające z tego instynktu. Nie jest rolą ustawodawcy oceniać naturę i definiować jej cele. Rolą ustawodawcy jest natomiast zapewnić wszystkim równe prawa, w tym również te które wiążą się z instynktami. Skoro u osób homoseksualnych instynkty są ukierunkowane na osoby tej samej płci to rolą ustawodawcy jest zapewnić prawną możliwość łączenia się w pary jednopłciowe. Dyskryminacja w tym względzie jest tu działaniem wbrew naturze.

Nawet gdyby jednak przyjąć, że na jakimś etapie rozwoju prawa intencją jakiegoś ustawodawcy nadającego przywileje było wsparcie rodzin w ich trudzie związanym z posiadaniem potomstwa to cóż z tego wynika? Czy intencja ta wiąże nas na wieki wieków? Czy widząc pewną nierówność nie możemy postąpić nieco dalej i nadać pewnej mniejszości analogicznych praw? Owszem możemy i powinniśmy to zrobić. Na zmianie tej nikt bowiem nie straci. W szczególności nie ucierpi najświętszy cel przyświecający legislaturze jakim jest prokreacja.

Pan Stanowiec w swym oderwaniu od rzeczywistości nie dostrzega jeszcze jednego aspektu. Pary homoseksualne również wychowują dzieci (nawet w Polsce). Zwykle są to biologiczne dzieci jednej z osób z wcześniejszego nieudanego heteroseksualnego związku. Zostaje więc osiągnięty upragniony cel legislatury jakim jest dziecko. Czy teraz gdy cel jest osiągnięty owa legislatura chce się na to dziecko wypiąć i odmówić jego opiekunom przywilejów, których celem jest ułatwienie wychowania go? Ja rozumiem, że pan Stanowiec może mieć różne uprzedzenia wobec homoseksualistów ale co zawiniły mu dzieci? Jeśli zależy nam tak naprawdę na dzieciach to powinniśmy pamiętać też o tych którymi opiekują się pary tej samej płci.

Refleksje przy robieniu zakupów czyli po co komu czarna lista?

Wszyscy jesteśmy konsumentami. Jest to fakt nie ulegający wątpliwości. Będąc konsumentami dokonujemy wyborów. Nasze wybory w namacalny sposób przekładają się na zyski osiągane przez różne osoby. Dziś chciałbym zwrócić uwagę na to by nasze wybory dobrze służyły sprawie naszej społeczności.

W ramach Homopedii powstały dwie listy: czarna i biała. Są one swego rodzaju ściągą ułatwiającą dokonywanie właściwych wyborów. Chcielibyśmy aby dzięki tej liście przynajmniej odrobinę możliwy był wpływ nas wszystkich na firmy, ludzi kultury, polityki i mediów. Nie kupujmy produktów firm, które działają przeciwko nam. Nie głosujmy na ludzi, którzy nam szkodzą. Nie kupujmy płyt muzyków prezentujących postawy homofobiczne. Z drugiej strony mając do wyboru równorzędne produkty dwóch firm zastanówmy się czy nie wziąć pod uwagę informacji z białej listy.

Ktoś mógłby powiedzieć na to wszystko, że przecież czekoladki same w sobie nie są nacechowane światopoglądowo a kabareciarz śmieszy niezależnie od tego jakie ma poglądy. To prawda ale drogi czytelniku czy będziesz dobrze się czuć kupując płytę muzyka, który z chęcią posłałby Cię do gazu? Czy naprawdę uważasz, że polityk jawnie deklarujący swą pogardę dla Ciebie będzie Cię dobrze reprezentować? Zaufasz takiej osobie?

Podejdźmy też do zagadnienia w sposób maksymalnie racjonalny. Przeanalizujmy potencjalne skutki naszych możliwych postaw. Wyobraźmy sobie mianowicie, że potraktujemy z obojętnością dobiegające sygnały o negatywnych praktykach niektórych producentów i dystrybutorów towarów. Środowiska homofobiczno-konserwatywne już dawno zwarły swe szyki i bojkotują np. firmę IKEA tylko za to, że w jednym z katalogów pojawia się para gejów (sic!). Cóż wtedy nastąpi. Dochody jednych firm spadną a drugich wzrosną. Będzie to dla homofobicznych przedsiębiorców jasny sygnał, że posługując się mową nienawiści można zupełnie bezkarnie zwiększyć swe dochody. Będzie to jednocześnie dla innych oznaczać, że nie warto zabiegać o naszą społeczność. Swoją obojętnością nagrodzimy sponsorów homofobicznych fundacji, a ukarzemy tych którzy starają się zrobić cokolwiek pozytywnego dla społeczeństwa. Czy naprawdę tego chcemy?

O konstytucji i małżeństwach słów kilka

Dziś pobawimy się konstytucją i logiką.

Art. 18.
Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej.

Co ten artykuł tak naprawdę oznacza? Nie jest to pytanie o to co usilnie tłucze się ludziom we wszelakich mediach tylko o rzeczywistą analizę treści tego artykułu. Nie jest to też pytanie o intencję ustawodawcy tylko o to jaka treść w tych kilku słowach została zapisana.

To jedno zdanie niesie dwie istotne informacje. Pierwsza istotna informacja to to jak jest w nim rozumiana instytucja małżeństwa. Druga istotna informacja to to, że instytucja ta podlega „ochronie i opiece” ze strony naszej umiłowanej ojczyzny. Jak dotąd nie odkrywamy niczego nowego. Prawda? Analizujmy więc dalej.

Zastanówmy się nad sensem stwierdzenia, że coś znajduje się pod „ochroną i opieką”. Możemy równoważnie stwierdzić, że jeśli coś jest małżeństwem to podlega „opiece i ochronie”. Mamy więc implikację. Powstaje przy tej okazji pytanie. Czy implikacja w drugą stronę zachodzi? Czy jeśli coś podlega „opiece i ochronie” to czy musi być małżeństwem? Oczywiście nie. Można wskazać wiele innych instytucji objętych ochroną i opieką. Wiele dóbr objętych „ochroną” wymienia sama konstytucja choć możemy domniemywać, że nie wszystkie one są tam zapisane.

Nie tylko więc małżeństwa mogą potencjalnie korzystać z „opieki i ochrony”. Doprecyzujmy jeszcze. Nie tylko małżeństwa rozumiane jako związek kobiety i mężczyzny mogą potencjalnie korzystać z „opieki i ochrony”. Postawmy wreszcie śmiałe pytanie. Jeśli nie tylko takie to jakie jeszcze? Mogą to być związki mężczyzny i mężczyzny lub kobiety i kobiety.

Zaraz zaraz. Jak to? Przecież na zdrowy chłopski rozum jeszcze przed chwilą wydawało się, że ten zapis miał wykluczać małżeństwa jednopłciowe. Prawda? Nieprawda. Tak zredagowane zdanie jak zapisano w konstytucji oznacza jedynie, że w obecnym porządku prawnym, obecnie rozumiane małżeństwa są chronione i otaczane opieką. Zdanie to nic nie mówi o tym jak Rzeczpospolita potraktuje inaczej rozumiane małżeństwa. Być może będzie się nimi opiekować i chronić je, a być może nie. Tę sprawę ustawodawca (świadomie lub nie) pozostawił otwartą. Tadaaaa.

Ktoś powie, że na siłę próbuję szukać dziury w całym i że w ten sposób interpretować tego nie można. Ja zaś powiem więcej. Jeśliby ustawodawcy rzeczywiście zależało na wykluczeniu istnienia małżeństw jednopłciowych to artykuł ten wyglądałby tak:

Małżeństwo jest wyłącznie związkiem kobiety z mężczyzną i tylko takie związki podlegają opiece i ochronie Rzeczypospolitej.

Gdyby cytowany artykuł konstytucji tak brzmiał to rzeczywiście znaczenie takiego zapisu byłoby zgodne z powszechnie obecnie przyjmowaną, intuicyjną wykładnią istniejącego artykułu.

Oczywiście można byłoby rzecz ująć jeszcze precyzyjniej. Na przykład tak:

  1. Małżeństwo jest wyłącznie związkiem kobiety i mężczyzny.
  2. Małżeństwo podlega opiece i ochronie Rzeczypospolitej.
  3. Szczegóły dotyczące sposobu zawarcia i rozwiązania małżeństwa a także zakresu opieki i ochrony określają ustawy.

Gdyby zapis w konstytucji miał jedno z powyższych brzmień to nie byłoby wątpliwości, że po pierwsze nie można inaczej rozumieć instytucji małżeństwa a po drugie związki inaczej rozumiane nie mogłyby liczyć na „opiekę i ochronę”.

Czy już jest różowo? Jeszcze nie. Na razie wiemy tyle, że ktoś tak zredagował zapis konstytucji. Nie wiemy jaka będzie wola ustawodawcy w zakresie objęcia ochroną prawną związków jednopłciowych. Nie wiemy czy trybunał konstytucyjny orzekając o zgodności z konstytucją konkretnych ustaw będzie się kierował interpretacją taką jak powyżej czy też weźmie pod uwagę domniemane intencje legislatury. Do małżeństw jednopłciowych droga jeszcze daleka ale nie traćmy nadziei. Szansa w konstytucji jest.

Dlaczego Homopedia nie jest na licencji CC-BY-SA?

Zacznijmy od tego czym Homopedia ma być? Celem Homopedii jest dostarczanie wiarygodnych i pozbawionych prawicowo-katolickich wypaczeń treści, bycie wiarygodnym źródłem informacji a wreszcie gromadzenie wokół siebie osób zainteresowanych tymi informacjami.

Wydawać by się mogło, że cele te nie są sprzeczne z ideą otwartości licencyjnej. Skąd więc problem? Wyobraźmy sobie, że zawartość Homopedii jest dostępna tak jak na Wikipedii na licencji CC-BY-SA. Jak to w encyklopediach tego typu bywa są hasła lepsze i hasła gorsze oraz cała masa haseł „takich sobie”. Jest m.in. hasło HIV jedno z lepszych na Homopedii. W ramach Wikipedii analogiczne hasła (HIV i AIDS) są rzecz jasna opisane inaczej. Brakuje w nich m.in. opisu zagadnień prawnych, działań państwowych w zakresie przeciwdziałania epidemii, przykładów z kultury masowej i wielu innych. Cóż zatem mogłoby się stać? Skoro brakuje to pewnie prędzej czy później znajdzie się ktoś kto zechce te braki uzupełnić. Jeśli licencja Homopedii byłaby CC-BY-SA to każdy Wikipedysta (nawet początkujący) mógłby skopiować treści podając w opisie autora i źródło. Byłoby to najzupełniej legalne działanie i twórcy Homopedii nie mogliby mieć wobec takiego „autora” żadnych pretensji.

Na czym polegałaby szkoda dla Homopedii? Przede wszystkim na utracie unikalnej i przyciągającej czytelników treści. Skoro czytelnik mógłby znaleźć to samo w ramach Homopedii i Wikipedii to najpewniej wybrałby serwis, w którym jest kilkaset tysięcy haseł a nie ten, w którym jest ich kilkaset. Mało tego. Unikalność treści jest również istotna z punktu widzenia wyszukiwarek. Użytkownik szukający materiałów w sieci wpisawszy w wyszukiwarkę frazy „HIV i AIDS w kulturze” lub „hipotezy na temat pochodzenia HIV” (teraz gdy piszę te słowa) trafią na pierwszym miejscu na Homopedię. Gdyby treści te znalazły się w innych miejscach sieciowych pozycja Homopedii byłaby dużo gorsza.

Homopedia chce prezentować treści, które odrzuca homofobiczna administracja Wikipedii ale też nie chce stać się śmietnikiem Wikipedii ani jej brudnopisem. Zależy nam na jakości prezentowanych treści. Aby była możliwa konstruktywna merytoryczna rywalizacja na równych zasadach licencje muszą być różne.

Konserwatyzm w teorii i praktyce

Poglądy konserwatywne w teorii jak to zwykle bywa są bardzo piękne. W skrócie mamy w niej podkreślenie związku człowieka ze społeczeństwem, ewolucyjne (zamiast rewolucyjnych) zmiany społeczne. Konserwatyści często zarzucają środowiskom LGBT, że ich żądania niszczą wypracowane przez wiele lat wartości takie jak m.in. rodzina. Czy te piękne teorie znajdują odzwierciedlenie w praktyce? Czy rzeczywiście konserwatyzm nie blokuje postępu? Czy rzeczywiście postulowane przez środowiska LGBT zmiany są jakimkolwiek zagrożeniem? O tym warto rozmawiać.

Praktyka wygląda mianowicie tak, że ze strony konserwatystów padają zdania mniej więcej takie. „Postępujecie niekonsekwentnie. Cały czas podkreślacie swoją inność (ubiorem, zachowaniem itp) a jednocześnie próbujecie wmówić wszystkim, że jesteście tacy sami i należą się wam takie same prawa”. Autorzy tych wypowiedzi mylą inność z równością wobec prawa. Każdy człowiek jest inny i tylko z tego powodu, że taki jest nie można odmówić mu żadnej części praw dostępnych innym. Autorzy podnoszący tego typu argumenty najwidoczniej nie zrozumieli (a pewnie nawet nie próbowali zrozumieć) idei „każdy inny – wszyscy równi”. Zdają się też zapominać, że równość wobec prawa znana jest już co najmniej od czasów starożytnych. Jak powiada prawo rzymskie: „Quod ad ius naturalre attinet, omnes homines æquales sunt” (Zgodnie z prawem naturalnym wszyscy ludzie są równi).

Popatrzmy na historię wyzwolenia ludności afroamerykańskiej. Była ewolucyjna czy rewolucyjna? Była postępem czy uwstecznieniem? Nie przypominam sobie by niewolnicy w USA stawali się jakimiś „częściowymi niewolnikami”, niewolnikami na pół etatu, a dopiero potem ludźmi wolnymi. Istnieją zmiany wymagające pewnych etapów ale istnieją też i takie, których po prostu na etapy podzielić się nie da. Pokonywanie przepaści metodą małych kroków jest tyleż fantastyczne co nieracjonalne. Prawo zmienia się uchwalając akty normatywne co samo w sobie jest zawsze większym lub mniejszym skokiem. Przy zmienianiu prawa nie ma miejsca na fuzzy logic. Nie może być tak, że w 30% stosujemy nowe prawo a w 70% stare. Rzeczywistość prawna jest zawsze dyskretna a nie ciągła.

Co jeszcze mówią konserwatyści. Mówią m.in. „że są granice tolerancji”, „że geje nie mogą się aż tak bardzo obnosić ze swą orientacją”. No dobrze jeśli są granice to gdzie? To w sumie oczywiste pytanie ale jakoś konserwatyści nie kwapią się z odpowiedzią na nie. Nie potrafią też udzielić odpowiedzi na pytanie o to co ma się stać gdy dana jednostka przekroczy ustalone przez nich granice? Kara śmierci? Banicja?

Przypuśćmy, że akceptujemy status quo tak jak to zwykli konserwatyści czynić i tą wytyczną kierujemy się w zakresie kreowania norm moralnych i prawnych. To podejście zyskuje wielu zwolenników ponieważ wiele osób boi się zmian. Gdyby jednak zastosować to samo kryterium do sufrażystek to ich działanie było właśnie przekroczeniem istniejących norm moralnych i dążeniem do zmian norm prawnych. Te zmiany z punktu widzenia osób żyjących w tamtych czasach musiały być szokującym ciosem w tradycyjne wartości i działaniem wbrew niemałej części ówczesnego społeczeństwa. Były to też działania podkreślające wartość wolności jednostki w opozycji do rygorów nakładanych na kobiety przez społeczeństwo. Ruch sufrażystek był w pełni antykonserwatywny. Dziś oceniamy go zdecydowanie pozytywnie jako zdrowy postęp i nawet wśród konserwatystów trudno znaleźć krytyków tego ruchu.

Więź jednostki ze społeczeństwem postulowana i podkreślana przez konserwatystów w istocie rzeczy jest niczym innym niż zniewoleniem. Jest to bowiem nakładanie na jednostkę rygorów większych niż wynikają z nienaruszalności wolności drugiego człowieka i naturalnych konsekwencji z korzystania z wolności. Gej w ramach swej wolności może pokazać się jako gej i niczyjej wolności to nie narusza. Decydując się na ujawnienie swej orientacji ma świadomość uprzedzeń tkwiących w części ludzi. To wszystko. To jedyne ograniczenia jakie mogą istnieć nie naruszając jego wolności. Każda nierówność wobec prawa (np. zwolnienie z pracy, pozbawienie części praw, ograniczanie prawa do swobodnej wypowiedzi) są nieuzasadnionymi represjami ze strony społeczeństwa. Te represje zwą się dyskryminacją. Wolność od dyskryminacji to jedyna rzecz jakiej domagają się grupy nią dotknięte.

Konserwatyści w swych poglądach zdają się mówić: „tak to dyskryminacja ale tak było od wieków i było dobrze”. No właśnie rzecz w tym, że wcale nie było dobrze, podczas gdy dobrze być może. Trzeba tylko przełamać strach przed tym co nowe i rozważnie budować kolejne szczeble postępu.

Kto szkodzi społeczności LGBT?

W różnych portalach społecznościowych LGBT pojawiają się czasem głosy krytyczne pod adresem naszych działaczy. Mówi się o nich, że swą postawą szkodzą naszej społeczności, że kreują złe stereotypy, że to przez takich jak oni społeczeństwo odczuwa niechęć. Autorzy takich wypowiedzi uważają się za lepszych. Twierdzą dość często, że sami w lepszy sposób przełamują stereotypy. Zastanówmy się więc nad tym jaka powinna być a jaka nie powinna być strategia społeczności LGBT.

Nie ulega wątpliwości, że uzyskanie równych praw wymaga pozyskania pewnych sił politycznych i aby tak się stało należy przekonać do siebie znaczną część społeczeństwa. Uzyskiwanie akceptacji i szacunku jest procesem bardzo zindywidualizowanym. Na przekonania poszczególnych osób mogą mieć wpływ różne czynniki. Do jednych trafią ambitne argumenty z dziedziny etyki do innych osobisty przykład znanej osoby a jeszcze inni muszą dostrzec osobę z mniejszości w swoim otoczeniu.

Jak więc wytworzyć klimat najbardziej odpowiedni dla różnych form dotarcia do ludzi? Rozważmy dwie wzajemnie opozycyjne strategie

  • intensywna działalność propagandowa, prowokowanie debaty publicznej, częste przypominanie o dyskryminacji połączone z wysuwaniem śmiałych żądań

  • unikanie rozgłosu i konfliktów, wyczekiwanie na dobrą okazję do wyjścia ze skromną inicjatywą po to by stworzyć grunt do następnych

Właśnie o wadach pierwszej strategii i przewadze drugiej mówią „forumowi mędrcy” o których pisałem we wstępie. Za modelową postać takiego nurtu można uznać ś.p. Jerzego Waldorffa, który do końca swego długiego żywota pozostał w ukryciu.

Czy ta druga strategia jest w istocie lepszą od pierwszej? Moim zdaniem nie. Uważam, że jest wręcz szkodliwa. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że w odróżnieniu od strategii pierwszej nigdzie na świecie się nie sprawdziła. Z różnym skutkiem udawały się rewolucje, manifestacje, bierny opór itp. Świat pamięta Lenina, Ghandiego, Wałęsę, Milka i wielu innych. Pamięta o nich bo twardo domagając się czegoś wpłynęli na losy świata. Nie pamięta natomiast nikogo, kto milczał i udawał, że go nie ma. Takie osoby losów świata ani nawet lokalnej społeczności nie zmieniły.

Po drugie forumowi krytycy sami podkreślają rolę osobistego oddziaływania na swe otoczenie. Aby oddziaływanie takie było możliwe geje i lesbijki muszą się ujawniać. Im więcej tym lepiej. Człowiek jest jednak istotą w znacznym stopniu kierującą się zachowaniem innych. „Skoro inni milczą to dlaczego ja mam się ujawniać?”. Retoryka forumowych krytyków pełna jest tutaj zakłamania. Mam sporo wątpliwości czy rzeczywiście odważyli oni komukolwiek twarzą w twarz powiedzieć, że są inni i nie wstydzą się tego.

Po trzecie strategia wyciszenia żądań jest bardzo na rękę środowiskom homofobiczno-konserwatywnym. Cóż mogłoby być dla nich lepszego niż udawanie przez wszystkich, że problemu nie ma? Cóż bardziej uwiarygodni „moralne zło homoseksualizmu” niż przejawy nieuzasadnionego wstydu ze strony gejów i lesbijek? Przecież „skoro się wstydzą to widocznie sami dobrze wiedzą, że mają czego”. Jest to tak atrakcyjna dla homofobów strategia, że nie zdziwiłbym się gdyby za częścią forumowych krytyków stały właśnie osoby zaangażowane w działalność organizacji homofobicznych.

Po czwarte strategia udawania, że nas nie ma jest promowaniem zakłamania. Nie sposób w taki sposób być w zgodzie z samym sobą jeśli godzimy się na zaprzeczanie prawdy o sobie samych.

Ludzie do pewnych rzeczy po prostu się przyzwyczajają. Kilkanaście lat temu samo istnienie organizacji LGBT było dla ludzi szokujące. Później szokiem były pokojowe przemarsze. Dziś nie szokują już zdeklarowani geje w programach telewizyjnych i wątki gejowskie w serialach. To postęp jaki dokonał się na oczach wszystkich za sprawą kilku odważnych osób. Ktoś musiał stanąć na czele organizacji takiej jak KPH, ktoś znany musiał ujawnić się i zacząć mówić otwarcie, ktoś wreszcie musiał w scenariuszu serialu umieścić postać geja. Takim osobom należy się szacunek. Szanujmy więc ich i nie dajmy się zmanipulować forumowym konserwatystom bo to właśnie oni szkodzą naszej społeczności.

Kto powinien definiować życie ludzkie?

Jak wiadomo w Polsce i nie tylko toczy się spór o aborcję. Argumenty są rozmaite ale ogólnie w większości przypadków rzecz sprowadza się do kwestii tego kiedy płód staje się człowiekiem. Możliwości ustalenia tego momentu jest wiele. Wśród nich wymienić można m.in. moment zapłodnienia, moment zagnieżdżenia zarodka, moment rozpoczęcia specjalizacji powstających w ciągu podziałów komórek, moment wykształcenia układu nerwowego, moment porodu. Generalnie co do konieczności ochrony życia człowieka istnieje ogólna zgoda. Problemem jest tylko określenie co nim jest.

Kościół katolicki poprzez swych dostojników określił ten moment jako chwilę poczęcia. Zdaniem kościoła zapłodniona komórka jajowa jest już człowiekiem. Jest to jeden z wielu możliwych poglądów lecz właśnie ten konkretny usiłuje się podnieść do rangi mającej mieć wpływ na stanowienie prawa.

Kościół narzucając arbitralnie swoją definicję odmawia zarówno swym członkom jak i osobom spoza kościoła prawa do własnego poglądu na tę kwestię.

Może się wydawać, że za takim postępowaniem przemawia pewnego rodzaju ostrożność. Jeśli musimy podjąć decyzję i coś wybrać to generalnie staramy się zminimalizować ryzyko decyzji błędnej. Ryzyko zabicia czegoś co już jest człowiekiem jest gorsze niż zmuszenie kobiety do jego urodzenia. Rozciągając więc maksymalnie ochronę życia ludzkiego na zapłodnione komórki jajowe stwarzamy sobie komfort psychiczny, że uniknęliśmy tragicznego błędu jakim byłoby nie uznanie za człowieka czegoś co człowiekiem jest. Postępowanie takie wydaje się słuszne lecz tylko pod jednym warunkiem. Warunkiem tym jest istnienie jakiegoś obiektywnego (niezależnego od nas) pojęcia człowieka. Jeśli coś takiego istnieje to jest możliwy stan faktyczny różny od tego co wynika z przyjętych przez nas definicji. Innymi słowy w takiej sytuacji możliwe jest, że definicja człowieka przyjęta przez nas jest błędna.

To jak to w końcu jest? Czy pojęcie człowieka istnieje obiektywnie? Czy definicje przyjęte przez ludzi mogą być niezgodne ze stanem rzeczywistym? Ano to już zależy od światopoglądu. Jeśli przyjmiemy, że człowiek jest dziełem Boga to zapewne też Bogu oddamy prawo do określania co człowiekiem jest a co nie i wtedy nasze definicje mogą być obiektywnie błędne. Jeśli jednak koncepcję Boga odrzucamy to nie istnieje wtedy nic co narzucałoby nam jakąś konkretne ramy dla stosowanych przez nas pojęć. To my jesteśmy wtedy autorami definicji człowieka i wszystko to co warunku definicyjnego nie spełnia, na mocy tej definicji nie jest człowiekiem.

Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę przy kwestii „bezpieczeństwa” katolickiej definicji. Czy aby na pewno jest ona bezpieczna? Co będzie jeśli jednak coś przeoczyliśmy i np. zdaniem Boga jeszcze niezapłodniona komórka jajowa jest już człowiekiem? A być może i plemnik podążający gdzieś w stronę migdałków lub w dowolnym innym miejscu jest już człowiekiem? Myśli Boga są przecież nieprzeniknione i wykluczyć tego nie sposób. No tak, już widzę jak niektórzy mówią, że to nieracjonalne, że to absurd „bo nauka mówi, że materiał genetyczny...”. Zaraz, zaraz. Jaka nauka? Tu chodzi przecież o to by zabezpieczyć się maksymalnie przed błędną definicją a dokładniej przed nieuznaniem człowieka za człowieka. Poza tym zupełnie niepostrzeżenie zaczynamy do dyskursu teologicznego (katolickiego) dopuszczać zdobycze nauki choć jeszcze przed chwilą odrzuciliśmy (jako niebezpieczne) argumenty nauki, że człowiek to istota odczuwająca a zdolność odczuwania pojawia się wraz z powstaniem układu nerwowego. Boża definicja człowieka jest w gruncie rzeczy taka jak on sam - transcendentna a więc przekraczająca możliwości ludzkiego poznania. Jak to dobrze, że katolicy mają swych kapłanów, którzy w imieniu Boga mogą im to wszystko objawiać przekraczając to co nieprzekraczalne. Bez tego katolicy mieliby spory problem.

Podsumowując sytuację mamy taką: pewna grupa osób twierdzi, że wie co myśli istota co do której istnienia nie ma pewności ani społecznego konsensusu. Grupa ta narzuca reszcie (wierzącej i niewierzącej) swoją definicję i wszystko to co z niej wynika (łącznie z zakazami i nakazami prawnymi). To uczciwe. Prawda?

Co stanowi istotę małżeństwa?

Mądre profesorskie głowy wypowiadały się w ostatnich latach na temat istoty małżeństwa. We wszystkich tych wypowiedziach mamy do czynienia w gruncie rzeczy z tą samą półprawdą za każdym razem ujmowaną nieco inaczej w słowa. Chodzi mianowicie o to, że związek osób różnej płci ma być traktowany szczególnie ponieważ jego celem jest prokreacja.

Dlaczego jest to półprawda? Przypuśćmy, że rzeczywiście chodzi nam o ułatwienia związane z wychowaniem dzieci. Przypuśćmy też, że z jakichś względów (np. z oszczędności) nie chcemy nadać tych samych praw osobom, które dzieci wychowywać nie będą. Nie dajemy więc praw parom homoseksualnym a dajemy je heteroseksualnym. Wszystko gra? Nie, ponieważ nie każda dąży do posiadania dzieci i nie każda ma na to szansę. Ponadto bywa też tak, że para małżeńska odkłada z różnych względów spłodzenie potomstwa korzystając z pełni praw małżeńskich. Pary małżeńskie po usamodzielnieniu się dzieci również nie przestają korzystać ze swych praw. Czy to koniec przykładów? Nie. Przykłady można podać również niejako z drugiej strony. Bywają pary homoseksualne, które wychowują dzieci. Bywają też inne pary heteroseksualne wychowujące dzieci, które z przyczyn prawnych nie mogą zawrzeć związku małżeńskiego. Przykładem takiej przyczyny może być wcześniejsze małżeństwo nie rozwiązane rozwodem. Jeśli owdowiałej matce jej brat pomaga w wychowaniu jej dziecka to oni również nie mają szans na specjalną ochronę prawną choć podejmują dokładnie ten sam lub większy trud związany z wychowaniem.

Skąd przy tym ten cały ruch i tyle kombinacji by ubierać to w coraz inne słowa? Problem zwolenników tego argumentu polega właśnie na tym, że nie da się jednocześnie oddzielać małżeństwo od dzietności i twierdzić, że małżeństwo ma tej prokreacji służyć. Pojawiają się więc pokrętne kombinacje o minimalnych wymaganiach biologicznych, o założeniach legislatury i inne podobne. Bywają też nie mniej pokrętne dywagacje, że nie jest łatwo ocenić szanse danej pary na posiadanie dzieci.

Odpowiedź na to wszystko jest prosta. Jeśli rzeczywiście prawa małżonków mają służyć jedynie wychowywaniu dzieci to niech korzystają oni z tych praw jedynie przez te lata w których rzeczywiście podejmują się wychowania dzieci. Przed tym okresem i po jego zakończeniu niech nie istnieją ulgi podatkowe, niech nie istnieją różne domniemania w zakresie pełnomocnictwa, niech nie istnieje prawo do informacji na temat stanu zdrowia itp. Ktoś się oburza? Ktoś uważa, że to absurd i niepotrzebne utrudnianie? Zaraz zaraz, czyż jeszcze przed chwilą nie skazywaliśmy par homoseksualnych na takie same niepotrzebne utrudnienia? Prawa o których tu piszę nie dotyczą bezpośrednio w żaden sposób wychowania dzieci. Są związane tylko i wyłącznie z wolą życia razem dwojga ludzi.

Jeśli uznamy, że prawa małżonków nie muszą wiązać się z prokreacją to tym samym musimy uznać, że te same prawa powinny mieć pary homoseksualne. Całe krętactwo wokół istoty małżeństwa wiąże się właśnie z tym, że praw tych niektórzy chcieliby gejów i lesbijki pozbawić.